Po pierwsze ograniczenie spożywanych ilości czekolady, w różnych postaciach.
Dzień pierwszy odwyku:
W pracy od 8:20, na śniadanie kanapki i jogurt. Udaję, że nie widzę leżącej na stole, otwartej, czekolady Edi, milki, oczywiście.
Może nie koniecznie lekki, (w pracy na lekkim nie przeżyłabym), ale domowy obiad, zakupiony u Pań w białych czepkach.
pierwszy kryzys. Po obiedzie ZAWSZE była czekolada. Omamy wzrokowe (tańcząca na stole milka, nie krowa, zadzierająca do góry zalotnie fioletową sukienkę), drżenie rąk, zawroty głowy i nagłe zmiany temperatur. Ledwo się powstrzymałam.
Po pracy, w wieczorem, mniejszy, ale również kryzys. Paniczne szukanie czegokolwiek słodkiego, by oszukać podniebienie. Dużo piję, żeby oszukać uczucie głodu.
Dzień drugi odwyku:
Znowu na rano do pracy. Ta sama historia, prawie. Milka została zjedzona, ale Edi zaopatrzyła się w princepolo. Niebieskie. Najgorzej jest po obiedzie.
Po pracy spotkanie z koleżankami. Jedna zamawia czekoladę. Druga je ciastko. Ja dzielnie piję czarną pyszną, moja ulubioną.
Dzień trzeci odwyku:
Pojechałam do domu. Mama jest na diecie to nie je i nie robi nic słodkiego. Tata na diecie nie jest i kupił wielki słoik kremu czekoladowego, który Zu wcina z kanapkami. Dla uspokojenia starganych nerwów zjadłam płatki z mlekiem (nie czekoladowe!).
Dzień czwarty odwyku:
Po pracy impreza z domowym winem. Z pustymi rękoma nie pójdę, więc zrobiłam rurki z marmoladą, nie czekoladą. Znoszę to co raz lepiej, chociaż dręczą mnie sny o czekoladowych kąpielach.
c.d.n.
Poza tym, trzymam kciuki za piątek, który może być nową szansą, na pozbycie się frustracji.
A na koniec... oszalałam do tego stopnia, że postanowiłam zawalczyć z całych sił o przyszłość na każdym poziomie życia. Byłam już w tragicznym stanie. Stwierdziłam, że nie mam już nic do stracenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz